niedziela, 14 kwietnia 2013

Co kryją kuchnie w Dubiczach Cerkiewnych? [Stasia]

Mówi się, że dobry wywiad, to wywiad przeprowadzony w kuchni informatora. Jeśli to prawda, przeprowadziliśmy w Dubiczach sporo wspaniałych wywiadów. My zadawaliśmy pytania, mieszkańcy Dubicz, w zależności od pory dnia, częstowali nas obiadami, podobiadkami, podwieczorkami i kolacjami. Myślę, że każdy z nas spróbował czegoś nowego, pysznego i niezwykłego. Na każdym wieczornym spotkaniu podsumowującym słuchać było „a ja dzisiaj jadłam…”. Ostatni dzień w Dubiczach razem z Adą i Marysią spędziłyśmy na zbieraniu przepisów tamtejszych gospodyń.
fot. Marta Rudnicka
Niewątpliwie jednym z podstawowych surowców podlaskiej kuchni są ziemniaki (cóż za odmiana dla Poznaniaka!). Najczęściej wymienianymi potrawami regionalnymi była kiszka ziemniaczana i babka ziemniaczana. Znane są również Hałuszki, choć różnie się je przygotowuje. Niektórzy nazywają tak, bardziej znane w naszych rejonach, kopytka gotowane w wodzie, inni dodają do ciasta drożdże i wypiekają się je w piekarniku, ja słyszałam również o takich gotowanych na parze. Podaje się je w wersji wytrawnej z przesmażoną na słoninie cebulką lub na słodko z makiem. Gotuje się tu również gołąbki z indyczego mięsa, czasami dodatkowo zapiekane w piecu. Tradycyjna kuchnia słynie również z domowych wędlin kiełbas, kaszanek itp.
fot. Marta Rudnicka
Dubiczanie lubią również zaprawy, marynowane grzyby, których na tych terenach nie brakuje, ogórki na miodzie, czy piekielnie ostre ogórki krokodylki „dobre na zagrychę”. W kuchniach królowały i królują nadal, zupy zagęszczone kaszą lub płatkami jęczmiennymi.
Z ciast najbardziej znane były serniki i drożdżówki. Drożdżówek nie mylcie naszą „szneką z glancem”, podlaska drożdżówka to bardzo mocno wyrośnięty drożdżowy placek. Popularny jest sękacz i wszelkie ciasta z makiem. Wypieka się też chleby, żytnie na zakwasie lub chleby na drożdżach np. „pieróg”, czyli biały pszenny chleb, czasem z dodatkiem mleka, wówczas słodszy w smaku.
fot. Stanisława Piotrowska
Mieszkańcy Dubicz uwielbiają „Marcinka”, to niezwykle pracochłonny w przygotowaniu tort, który obowiązkowo gości na każdym weselnym stole i nazywany jest chlubą Podlasia. Nikt nie umiał powiedzieć czy przepis ten ma swoje korzenie w kuchni regionalnej, ale jeśli tradycją jest to co w danym momencie uważane jest za tradycyjne, Marcinek z pewnością jest częścią tradycyjnej kuchni podlaskiej.
Na święta Bożego Narodzenia przygotowywana jest kutia, czyli ugotowana kasza pęczak, utarta z makiem i miodem, z dodatkiem suszonych owoców, ewentualnie orzechów. W niektórych domach gotuje się jeszcze kisiel z owsa, podobno bardzo kwaśny.
Jedną z potraw, która wprawiła nas w osłupienie była biała fasolka „piękny Jaś” posypana cukrem. Z zapartym tchem, razem z Adą i Marysią chwyciłyśmy za łyżki i nabrałyśmy tajemniczej mikstury z emaliowanej, błękitnej miseczki. Ku naszemu zdziwieniu okazała się całkiem smaczna : )
Oto i garść zdobytych przez nas przepisów:

Babka ziemniaczana
2 kg startych surowych ziemniaków
1 duża cebula pokrojona w kostkę
3 jajka
3 łyżki mąki pszennej
4 łyżki skwarek ze smalcem roztopione
sól i pieprz do smaku (soli ok. 2 łyżeczki do herbaty)
Wymieszać wszystko dokładnie, piec w prodiżu lub piekarniku w podłużnej prostokątnej blaszce, przez ok. godzinę w temp. 180 st. C.

Pyzy swojskie
Ugotowane utarte ziemniaki i mąka ziemniaczana w proporcjach 3:1 (czyli w misce rozłożyć ziemniaki tak żeby zajmowały ¾ miejsca, a pozostałą ¼ zasypać mąką ziemniaczaną). Do tego dodać jedno jajko, posolić, wymieszać i zagnieść. Formować pyzy, mogą być puste, można coś włożyć do środka. Do gotującej się osolonej wody, wrzucać pyzy i gotować aż wypłyną na powierzchnię.

Marcinek
Ciasto:
1 kg mąki pszennej
250 ml kwaśnej śmietany
1 łyżeczka sody
1 szklanka cukru
1 margaryna
2 całe jajka
szczypta soli
cukier waniliowy
Utrzeć razem margarynę, jajka, cukier i pół szklanki śmietany. Dodać mąkę i sodę rozpuszczoną w połowie szklanki śmietany, zagnieść ciasto na gładką masę. Podzielić na 20 części, rozwałkować cienko w okrągłej tortownicy i piec w temp. 200 st. C, aż uzyskają lekko złoty kolor (każdy placek trzeba piec osobno, dlatego to przepis tylko dla wytrwałych i mocno zdeterminowanych).
Krem:
5 szklanek śmietany (pani od której mamy przepis nie podała jakiej konkretnie, ja widziałam przepis na krem „marcinkowy” pół na pół ze śmietany 18 i 30%)
2 szklanki cukru
Kwas cytrynowy (można zastąpić sokiem z połowy cytryny)
Ubić śmietanę, razem z cukrem i kwaskiem cytrynowym (sokiem z połowy cytryny).
Przekładać ostudzone placki grubą warstwą kremu i pozostawić na kilka godzin w temperaturze pokojowej, żeby ciasto wchłonęło część kremu. Następnie pozostawić w chłodnym miejscu przez 24 godziny.
I kolejny przepis prosto z kuchennego notatnika jednej z mieszkanek Dubicz: Krokodylki
3 kg ogórków przekrojonych na pół, zasypać 3 łyżkami soli kamiennej i pozostawić na 6 godzin.
Później odsączyć i dodać:
- ½ szklanki ciepłej wody
- czili 3 łyżeczki
-1 główka czosnku, pokrojonego w plasterki
Zalewa:
1 kg cukru
1 ½ szklanki octu
Zostawić na 12 godzin.
Nie wekować.
fot. Adrianna Siebers
fot. Adrianna Siebers
Kutia
Gotowany pęczak, mak i miód utrzeć w makutrze. Dodać suszone owoce, ewentualnie orzechy (żeby chrupało!) i wymieszać.
Kotlety z fasoli
„Potrampana” czyli utarta fasola z jajkiem, do tego sól i pieprz. Uformować kotleciki, obtoczyć w bułce tartej i smażyć na złoto na oleju.

Nie zapomnijmy o najciekawszym przepisie na słodką fasolkę: ugotować białą fasolkę i posypać cukrem. Jeść razem z jednej miski. 
fot. Stanisława Piotrowska
Znaleźliśmy też smak naszego dzieciństwa: "Oranżada sweet"
fot. Stanisława Piotrowska
Tutaj znajdziecie jeszcze inne potrawy przygotowane przez mieszkańców Dubicz Cerkiewnych w ramach projektu "Produkt Lokalny Gminy Dubicze Cerkiewne".


sobota, 13 kwietnia 2013

11. Rozstania i powroty [Ada]


Jest taki fragment w Sławie i chwale Iwaszkiewicza, który szczególnie utkwił mi w pamięci, i który przypomniałam sobie kilka dni temu, wracając z Orli. Jeden z bohaterów pierwszy raz przyjeżdża do majątku kupionego mu przez siostrę – Janusz patrzył uważnie na wszystko, co spotykał po drodze, przez cały czas zdając sobie sprawę z tego, że tylko dzisiaj w i d z i to wszystko naprawdę. Potem stanie się Komorów, dom i całe jego otoczenie czymś tak zwyczajnym, że straci to spojrzenie i całą jego świeżość.

Ja, chociaż miałam w głowie te słowa, nie analizowałam dokładnie swojego pierwszego wrażenia z Dubicz. Pamiętam, że różnokolorowe drewniane domy skojarzyły mi się z tymi w Trokach. Że zabłądziłam w poszukiwaniu cerkwi na Główną, bo wszystkie budynki były dla mnie anonimowe i, jak się wtedy zdawało, bardzo do siebie podobne. Że mieszkańcy, chociaż wcale nie dzielił nas większy niż w następnych dniach dystans, sprawiali wrażenie dalszych, bardziej obcych. Ale to była chwila, może pół dnia.

Nie zdążyłam się nawet do tych odczuć przyzwyczaić, kiedy wieś zaczęła się robić coraz bardziej swojska, zwyczajna. Już nie podziwiałam malowniczości architektury i krajobrazu, nie dziwił mnie pomnik czerwonoarmisty. Już nie musiałam myśleć, gdzie skręcić, żeby dojść do celu. Z przestrzenią zaczęły się łączyć emocje i wspomnienia. Coś, co jeszcze w piątek rano było jedną z żółtych chat do soboty zdążyło zmienić się w dom pewnych miłych państwa. Idąc do nich kolejny raz już nie liczyłam działek od tej czy tamtej drogi, nie zastanawiałam się, czy to parzysty numer czy nie – szłam DO NICH, rozpoznawałam furtkę, wiedziałam jaką sień zobaczę za drzwiami. I tak z każdym odwiedzanym domem. Coś traciłam – już nie potrafiłam chłodno oceniać i klasyfikować tego co widziałam. Ale zyskałam nowych znajomych, zyskałam osobistą, wielowymiarową (nie koniecznie zgodną z topografią) mapę Dubicz Cerkiewnych.

Nie zdawałam sobie z tego do końca sprawy do czasu wspomnianej wycieczki do Orli, a dokładnie – powrotu z niej. To wtedy, gdy wjeżdżałam z panią Ulą do naszej wsi, zaskoczyło mnie to, co poczułam – że wracam do siebie. Z pełnej anonimowych domów, nieobłaskawionej miejscowości trafiałam z powrotem między swoich. Nie na szare, zabłocone ulice, między drewniane domy i ich obutych w gumofilce mieszkańców. Wracałam tam, gdzie mieszka ta pani, tamten pan, tamci... Gdzie wiem, kogo mogę minąć na ulicy, kto pójdzie na nabożeństwo do cerkwi, kto do którego z pozostałych kościołów. Mijane domy przywoływały wspomnienie czasu spędzonego z ich właścicielami. Oswoiłam Dubicze, a one oswoiły mnie.

Oczywiście, że tutaj – na Jeżycach/Ogrodach, dokąd już zdążyłam wrócić i gdzie mieszkam od kilku lat – też coś i kogoś zdążyłam poznać. Ale nie było to tak intensywne jak na Podlasiu. I mimo że jeszcze dziś rano byłam tam, już zaczynam tęsknić. Za tym jak swojsko i znajomo było kręcić się pod urzędem gminy, przechodząc przez ulicę witać mijanych ludzi, przysiąść na ławeczce przed płotem. Wejść do sklepu po jogurt i zagadać się nad butelką oranżady (naprawdę!) z jego stałymi klientami. I za gościnnymi mieszkańcami wsi, która, jak myślę, już zawsze będzie trochę MOJĄ wsią.


czwartek, 11 kwietnia 2013

09. Orla - sprawa życia i śmierci [Mateusz]


Byliśmy w Orli w dwóch miejscach: w szkole i w synagodze. Jak różne miejsca! 
Najpierw obejrzeliśmy coś w rodzaju izby regionalnej mieszczącej się w jednej ze szkolnych klas. Leżały tam na wystawie przedmioty codziennego użytku, były też instrumenty muzyczne - cymbały i akordeon. Były makatki, różne narzędzia do prac domowych, do tkania, były stare szkolne ławki. 
A potem, chyba w ramach ekspozycji, przyszły dzieci uczące się białoruskiego. Do elektronicznego bitu dośpiewały jak umiały piosenki o uroku folklorystycznego disco. Potem było też recytowanie wierszy po białorusku. Opuściliśmy brzydki, betonowy budynek szkoły by udać się do synagogi.
Jej białawy szkielet otoczony płotem stoi przy parku w Orli. Z trudem otworzyliśmy przy asyście opiekunów miejsca zardzewiałe drzwi. W środku na poniszczonych cegłach zawieszone zdjęcia, niby wystawa, resztki malowideł, nad nami w okrągłym oknie zarys gwiazdy Dawida. Pusto, zimno. Pan opiekun mówi o powrocie Żydów, o biznesie, w wywózkach do Treblinki. Wychodzimy.
Jestem przejęty tym szlachetnym miejscem - opuszczonym miejscem świętym. Zaczynam myśleć, czy można tu tą świętość przywrócić, tak jak to się teraz czasem dzieje. Jak w te mury, w których bez wątpienia duchy się przechadzają, można wrócić życie. Można? Co to za życie w cieniu duchów?
Chyba chciałbym wrócić posłuchać jak dzieciaki z gminy, ubrane w dresy, śpiewają kiczowate folklorystyczne disco w klockowatej szkole. Życie przed nimi.

środa, 10 kwietnia 2013

08. Jak pokonać objawy odstawienne [Ada]


To miała być notka o tym, jak to dziwnie, że dziś nie brałam udziału w żadnych uroczystościach religijnych. Że byłam wprawdzie w świątyni, ale takiej, która od dawna nie pełni już swojej pierwotnej funkcji. O Żydach, którzy byli kiedyś ważną częścią społeczności Orli (chyba największą) i Podlasia. Których, gdyby historia potoczyła się inaczej, albo gdybym przyjechała tu osiemdziesiąt lat temu, na pewno odwiedziłabym, idąc kluczem religijnym. Albo po prostu – w efekcie prostego rachunku prawdopodobieństwa, pukając do kolejnych drzwi. Żartowałam nawet, że brak udziału w nabożeństwie wywoła u mnie objawy odstawienne.
Ale badania terenowe to nie program komputerowy, gdzie wszystko przebiega z góry zaprogramowanym torem. Dziś głównym wydarzeniem okazała się być nie wizyta w którymś z ważnych dla Orli miejsc, a droga do wsi.

Była trudna, z kroku na krok czułam, że upodabniam się do Jacka Hugo-Badera w jego syberyjskich wyprawach, a kto kiedyś nie chciał przeżyć takiej przygody? Brnęliśmy, momentami po kolana, w błocie, śniegu i wodzie. Ale nie smuciło mnie to. Co zaskakujące, miałam całą drogę na twarzy „banana”. Może to dopamina wyzwolona pod wpływem wysiłku, może wrodzona czy wyuczona kiedyś, dawno, miłość do włóczęgi. Może dobre, przeciekające dopiero gdy woda sięga nad cholewki, buty. Faktem jest, że idąc czułam się świetnie. I kolejny raz myślałam, jak to wspaniale byłoby tak pracować, jak cudownie trafiłam na studia, które wybrałam właściwie w ostatniej chwili. Ta radość trudnej wędrówki w pełni zagłuszyła ewentualne tęsknoty do kontaktu z nadnaturalnym.

Ale nie będę zanudzać. Poniżej krótka fotorelacja.

Tu jeszcze myślimy, że wybieramy się na spacer,


żartujemy ze swoich butów,

oglądamy malownicze widoczki.

Jeszcze nie wiemy, że to tu popełniliśmy największy błąd tego dnia - wybór "ładniejszej drogi".

Najprawdopodobniej pod tą tablicą wypowiadamy w złą godzinę "może pójdziemy przez Morze"?

Cieszymy się drogą przez malowniczą wieś,

zaraz jednak zaczyna się robić...

...coraz poważniej.

Wypracowujemy swoją metodę marszu - na przedzie ci, których buty jeszcze się jakoś trzymają, po ich śladach osoby o przemoczonych stopach.

Pojawia się pierwszy kryzys - noga Kasi utkwiła w zaspie i nie można jej uwolnić!

A przed nami bezkresna połać Bóg wie czego, w każdym razie - mokrego i bez drogowskazów!

Kluczymy po niej dłuższy czas, przez kałuże, podśnieżne rzeczki, mokradła. I oczywiście zaspy.

Podążamy tropem jakby skutera śnieżnego. Z Martą zostajemy zwiadowcami, wysłanymi w kierunku "mostu" majaczącego na horyzoncie.

Mostek okazuje się być śluzą,

ale że nie ma wokół lepszej drogi, reszta grupy dołącza do nas i nawet urządza sobie mały popas, połączony z wyżymaniem skarpet.

Okazuje się, że suchy ląd istnieje! W przeciwieństwie do suchego obuwia - na szczęście Basia ma specjalne otworki przez które przy każdym stąpnięciu wypływa nadmiar wody.

Nasze przygody robią na Oli duże wrażenie.

Kiedy docieramy do Kleszczel, dziewczyny dziękują siłom wyższym za opiekę nad wycieczką.

Szczęśliwi idziemy przez wieś.

Chyba nic nigdy nam nie smakowało jak czekolada i oranżada z lokalnego sklepu!

Idąc po suchej, wygodnej drodze nie wierzymy, że jeszcze chwilę temu byliśmy gdzieś tam, w labiryncie z błota i lodu.

A Orla już blisko!

Do celu trafiamy spóźnieni o jakieś półtorej (?) godziny, przemoczeni, zmęczeni... i dumni z siebie.

(fot. większość moja, te, na którch jestem sama - Marta, grupowe w Orli - Mikołaj)

wtorek, 9 kwietnia 2013

07. Jak linoskoczek [Marta]

Kilka słów należałoby poświęcić samej czynności "wywiadowania" (bo moja praktyka niekoniecznie zasługuje na dumne miano prowadzenia wywiadu), która prawie nigdy nie przebiega tak, jakby człowiek mógł się spodziewać i tak, jakby mógł sobie życzyć. A dlaczego by miała, jakby się tak zastanowić? To, że my się nie zmieniamy, to nic nie znaczy; jesteśmy w kolejnych sytuacjach wywiadu jedyną stałą pośród zmiennych i w tym momencie to my nie pasujemy. I to w naszym interesie leży, żeby wypracować w sobie zdolność przystosowywania się. Interaktywność wymusza zmienność, ruch, wymusza od antropologa nabycie umiejętności  linoskoczka, błyskawicznie odzyskującego równowagę po każdym bujnięciu się liny. Nikt nas tego nie nauczy, bo jak? Musimy nauczyć się sami, próbując i spadając. Inaczej nie będziemy w stanie wykonywać tej pracy dobrze.
Dubicze są przez swoją wielokulturowość jeszcze większym wyzwaniem, bo jakby zakres wariacji jest kilkakrotnie większy niż na terenach, z których ja, na przykład, pochodzę. Czasem znajdujemy się w sytuacji, w której w życiu byśmy się nie postawili, jak choćby wywiad ze starszą panią, niesamowicie miłą, przyjazną i wesołą, która mówi wyłącznie po "tutejszemu", z którą tak bardzo chciałoby się zbliżyć, ale jest to niesamowicie trudne. Nie pojmujesz kontekstu, nie mówiąc już o języku, z którego wyławia się ogólny sens, lecz nie pojedyncze słowa. I to nie jest problem jej, tylko mój, bo to ja chcę się porozumieć z nią, żeby czegoś konkretnego się dowiedzieć. To ja muszę się dostosować. Muszę wskoczyć na linę i wyczuć równowagę. I mieć nadzieję, że nie spadnę. 


07. Sieć [Anna Weronika]

Badania terenowe nigdy się nie kończą, jeden temat generuje drugi, linia Dubicze Cerkiewne - Hrud połączyła się dzisiaj pięknie pereborą - haftem tkackim wykonywanym przez dwie osoby (jedna tka, dba o prawidłową kolejność kolorów w czółenkach, druga rozlicza wzór, przekłada deski i sprawdza czy wszystko się plecie prawidłowo). W tę drogę wtkało się też dzisiaj trzecie miejsce - Wzdów (a teraz właściwie to jest to: www.uniwlud.pl). I tak jedną nogą w Dubiczach, drugą już w pereborach hrudziańskich, tutaj jeszcze czuć zapach kadzideł po prawosławnej mszy, a już się myśli jak założyć ogródek farbierski, tutaj jak dojść do Orli i dojechać do Czeremchy, a już trzeba rozpracowywać drogę na linii Poznań - Biała Podlaska.
Sieć terenowa kontaktów, pomysłów, powiązań, tego co by tu jeszcze można zrobić...i z kim?


07. Glosolalie "Dzikiego Wschodu" [Kola]


Modlitewny trans Zielonoświątkowców, wychwalających imię Pana w (t/tr)akcie artykulacji sylab wywodzących się z prastarych biblijnych języków dyktowanych przez Ducha Świętego. Starsze panie z zespołu Zbuczanki synkopujące po białorusku melodie lokalnych przyśpiewek, których nagrania towarzyszą nam przy wrzucaniu fotek na fejsa. Terenowe opowieści, codziennie od 20:00 do 22:00, związane z niezrozumiałością tubylczej leksyki.

A do tego:

Poranny youtube.com i Roscoe Holcomb, potomek pierwszych Hillbillies – bimbrowników prowadzących proste góralskie życie na przedgórzu południowych Appalachów – którego niezrozumiały dialekt i tradycyjna gra na bandżo nakazała mi i Mateuszowi pójść nagle narąbać drewna na opał.

Oraz:

Duch puszczy, którego rozgrzewająca i oczyszczająca z bakterii moc, przywodzi na myśl (i język) tradycyjny północnoamerykański moonshine pędzony w lasach zachodniej Wirginii.

Niezależnie od tego, który ze wspomnianych wyżej duchów pomieszał tu ludziom (w tym nam) języki, faktem jest, że złożoność językowego krajobrazu Podlasia daje o sobie znać na każdym kroku, a folklor lokalny zaczyna powoli mieszać się z folklorem badawczym: Zniósł to jajo? Z czego jest ten „Duch Puszczy”? Czy ja się nazywam Nutria? Z Dubiczy czy z Dubicz? Hospody pomyłuj! Jestem pilastrem!

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

06. Nice [Ada]


Do tej pory pisałam głównie o swojej fascynacji mieszkańcami Dubicz i ich religiami. To nadal mnie porywa, nadal nie nudzi, ale idąc długą drogą do wsi (te odległości skłaniają do refleksji!) pomyślałam, że chyba trochę oszukuję – oszukuję siebie, i Was, drodzy czytelnicy. Oczywiście nie umyślnie. Zdaje się, że po prostu chcę zachować same dobre strony tego wyjazdu, a przecież nie wygląda on tylko tak. Są frustracje, są smutki, złość, zmęczenie...
Może taki ton dzisiejszej refleksji wiąże się też z tym, jak zakończyłam dzień: nie byłabym sobą, gdybym nie wprosiła się na kolejne nabożeństwo – tym razem panichidę za zmarłą starszą panią. Znów była nowość, znów zaciekawienie, ale tym razem – połączone nie z radością wspólnej modlitwy, przebywania razem, odczuwania Boga, ale ze smutkiem, wspomnieniem ostateczności.
Dlatego dzisiaj odwrócę moje zachwyty na nice – opiszę to wszystko, co jest poza zachwytem, poza fascynacją i „lekkim epizodem maniakalnym”, spowodowanym intensywnym doświadczaniem terenu.

Jest zniechęcenie – kiedy w kilku domach pod rząd nikt ci nie otwiera (chociaż czasem potem się okazuje, że trzeba było nacisnąć klamkę, albo iść tam, gdzie wydeptana ścieżka, gdzie, jak powiedziała jedna tutejsza pani, „koleiny” w śniegu).
Jest zazdrość, a zaraz potem wstyd, że się zazdrości, kiedy kilkorgu współbadaczy idzie niewyobrażalnie dobrze, w moich oczach umawiają się na setki wywiadów, rozmawiają z „strasznymi” - takimi, których bałabym się albo wstydziła zaczepić, poznają historie wsi albo "tajemnice wszechświata" (według pani X czy pana Y) już w pierwszej rozmowie.
Jest strach – skoro przez pierwszy dzień zrobiło się jeden wywiad, to przecież zostaje kilka dni, a wywiadów – dziewięć. Nie da rady! A jak da radę – to kiedy, do ch- (oj, może jednak powstrzymam się od mocnych słów), to przetranskrybuję?! A jeśli w tym podejrzanym domu ktoś będzie, hm, bardzo dla mnie niemiły? Przecież jestem tu sama. A jeśli... i tak dalej.
Jest i smutek – kiedy interesujący rozmówca, do którego koniecznie chciało się wybrać już się umówi, kiedy nie wyjdą jakieś plany.
Nie wspominając już o tym, że opowieści miejscowych też wywołują różne emocje. Co najmniej tak często, jak śmieszą anegdotki, rozrzewnia opowieść o zabawach nad rzeką i na łące, smucą i wzruszają opowieści o trudnej pracy od najmłodszych lat, irytują dygresje polityczne (i ja to będę musiała transkrybować?).

Podobno rozwijamy się wtedy, gdy opuszczamy swoją „strefę komfortu”, więc pewnie to dobrze, że czasem jest trudno. A przecież za kilka tygodni będę pamiętać bardziej że było nice niż tego nice nice.

06. Informator - rzadki ptak [Marta, Basia, Ada]

[Marta] Zdobycie informatora jest kwestią fundamentalną - to oczywiste, że bez niego i jego zgody na rozmowę nie będziemy w stanie przeprowadzić wywiadu. Ale jest też kwestią, przynajmniej w moim odczuciu, najtrudniejszą. Podejrzewam, że w grę wchodzi tu między innymi wpojone dobre wychowanie, którego jedną ze sztandarowych zasad jest - nie wchodź z butami w czyjąś prywatność. Bardzo trudno jest zawiesić to przekonanie na tak krótki okres, jakim jest wyjazd na badania. Według tych wartości należałoby najpierw poznać ludzi na kanwie towarzyskiej, gdzieś we wspólnej przestrzeni, a dopiero potem prosić o zostanie informatorem i wywiad, który wyciąga wszak sprawy intymne. Jest o jednak zupełnie niemożliwe, głównie ze względu na krótki okres, w którym tu przebywamy i ilość materiału, jaką powinniśmy w tym czasie zdobyć. Nie pozostaje nic innego, jak przemóc się i zacząć zagadywać ich tak - znikąd. Przypadkowe osoby poznane na ulicy. Przez płot. Czy wreszcie - pukać do drzwi domów w nadziei, że ktoś cię przyjmie. I zaskakujące jest to, że faktycznie przyjmują. Nasze wyobrażenia, ukształtowane w innych realiach i służące regulacji współżycia codziennego, okazują się, co już w pewnym momencie nie dziwi, zupełnie nie przystające. Więc bez żalu można się z nimi rozstać, bo strach przez zachowaniem się nie tak jak wypada zupełnie traci rację bytu. Nabywamy umiejętność swobodnego przemieszczania się między konwencjami i uświadamiamy sobie, że to... niekoniecznie boli.


[Basia] Dubicze to z pewnością wieś wyjątkowa. Gdy człowiek spaceruje ulicą, odczuwa specyficzny rodzaj nostalgii. Ma wrażenie, że coś z pewnością się tutaj kończy i nie do końca wiadomo, czy w to miejsce narodzi się coś nowego. Bo prawda jest taka, że ta wieś umiera i najprawdopodobniej nie uda się nikomu jej ożywić.
Po ulicach wolnym krokiem suną babcie w chustach na głowie. Idą po mleko do sąsiadki, nie płacąc pieniądzem tylko kurzymi jajkami. Starsi panowie uśmiechają się szczerymi, złotymi czy też srebrnymi uśmiechami. Nawet jeśli kogoś nie znasz i tak odpowie na „dzień dobry” nie mierząc cię przy tym podejrzliwym spojrzeniem. Podoba mi się tu, mimo tego, że nie przyjechałam tutaj na wakacje.
Zdaję sobie sprawę z tego, że Dubicze mają też drugą stronę medalu. Są drzwi, które się nigdy przed tobą nie otworzą, mimo tego, że przed chwilą w oknie widziałeś czyjąś twarz. Są osoby, z którymi się nigdy nie dogadasz, bo nie mówisz po ichniejszemu. Znajdą się też tacy, którzy po godzinie rozmowy 'przekonają cię', że za komuny było lepiej, albo sprawią, że zmienisz swoje wyznanie na takie, o którym jeszcze tydzień temu nie miałeś zielonego pojęcia. Albo po prostu spotka się takich, którzy nic nie wiedzą i nic nie pamiętają. Ale nieważne ile klamek pocałuję, ile razy speszona powiem ,,ni ponimaju” to i tak nie zmienię zdania, że trafiłam do miejsca wyjątkowego, w którym różnorodność komponuje się w wyjątkową całość, która oczywiście niekoniecznie każdemu może przypaść do gustu.


[Ada]
Mieszkam w niedużym bloku. Cztery piętra, cztery klatki. Ilu to może być sąsiadów? W sumie, jak kiedyś liczyłam, tyle, co w małej wsi. Z nich wszystkich znam jedną rodzinę. I chyba tylko do dwojga drzwi zapukałabym z drobną prośbą, jak pożyczenie przysłowiowego cukru. A tu? Mieszkam (mieszkam?) w Dubiczach ileś razy krócej, język łączy mnie właściwie tylko z pewną grupą tutejszych. A jednak całymi dniami chodzę od drzwi do drzwi, „wbijam” niezapowiedzianie na obiadki do kogoś, kogo widzę pierwszy-drugi raz... Co mi się stało? Gdzie podziała się ta zamknięta w bąbelku bliskich znajomości dziewczyna z miasta? Nie wiem. Może zastąpiła ją badaczka, zdeterminowana, by zdobyć wywiady, i to ciekawe? Może to jakaś zbiorowa histeria, której ulegają tu (w naszym domku) prawie wszyscy? Może nieśmiałość, rezerwa przechodziły po trochu, równolegle z nauką jak się tu przychodzi w gości?
Najpierw najtrudniejszy krok – pierwsze dwa domy. Z jednej strony – nikt jeszcze o nas nie wie, my o nich też, z drugiej – dla odwagi Paulina i Basia, przed którymi „trzeba” przecież grać chojraka i które są wsparciem. Stamtąd – do poleconych, podobno rozmownych czy ciekawych ludzi. Do których pukam sto razy. Może nie, może tylko trzy. Ale bez skutku. Co się okazało? Znajoma (ha-ha, mam tu już znajomych!) mówi, że się nie puka, się wchodzi! Co oni? Nie zamykają się? Fakt! Nie ma dzwonków! Klucze bywają NA ZEWNĄTRZ drzwi! Olśnienie! Ok, no to gdzieś już się umawiam. Ale lista nazwisk ma swój koniec. I co teraz? Na pocieszenie idę do cerkwi... i, jak już pisałam, „łapię” jedną z miłych pań na litość (żartujemy potem, że najlepiej byłoby więc rozpłakać na ulicy – wtedy można obudzić opiekuńcze uczucia w każdym;) ). Zagadanie do obcej, sporo starszej ode mnie osoby to jakiś moment przełomowy. Następny – kiedy, równie sfrustrowana, idę przez wieś i pukam do każdych drzwi po kolei.
Więc czy mam jakiś sposób na znajdowanie informatorów? Nie. I nie zależy mi specjalnie na jakichś ich cechach. To działa chyba tak, że faktycznie bardzo mi się podobają – i wieś i rozmowy z jej mieszkańcami. Pewnie widać, że uważam taki wywiad za coś fajnego. A reszta – to technikalia. Mało siedzieć w domu – łazić byle gdzie, bo przecież w dowolnym miejscu wsi szansa na spotkanie Dubiczanina jest nieskończenie większa niż u nas w domku. Mówić wszystkim „dzień dobry”, zagadywać, być szczerą („ale ma pani ładny dom, tak się zastanawiałam, kto tu mieszka”, ale tylko raz, przy mojej ulubionej chacie). Wiedzieć, że większość mieszkań ma dwoje drzwi, i próbować u obu, a najlepiej – tam, gdzie wydeptane. I się nie zrażać. Mam nadzieję, że ta taktyka będzie dalej skuteczna – bo jak na razie nie narzekam, każda moja rozmowa tutaj była wyjątkowa i warta wysiłku włożonego w jej zaaranżowanie.

niedziela, 7 kwietnia 2013

05. Relacji z terenówek ciąg dalszy [wszyscy]


[Mateusz] Dubicze zmieniają się im dalej idziesz w wieś. Z drogi idącej z południa na północ, z Czeremchy do Hajnówki skręcasz w lewo, w ulicę Główną. Cichnie szum samochodów, im bardziej na zachód, na Tofiłowce, Orlę, aż do Bielska. Im dalej w tą stronę tym więcej ludzi, domów, w końcu Urząd Gminy, sklepy. A potem cerkiew. Jest niedziela, a my mamy za zadanie udać się na nabożeństwo. Mi się nie udało - zapach kadzidła i tłum w cerkwi wygonił na drogi, na łazęgowanie po obrzeżach Dubicz, a w końcu z powrotem na szosę południe-północ i do stacji benzynowej. 
Tu dzieje się inaczej. Otwarte bez przerwy, bez względu na święta, w rytmie sunących przez wioskę samochodów i ciężarówek. Jestem tutaj już któryś raz, by po drobnych zakupach wyruszyć w pieszą wędrówkę na wschód do pobliskiej wsi, do Werstoka zaraz przy białoruskiej granicy. Rozmowy zatrzymują mnie tam na dłużej, więc wracam siedem kilometrów pieszo poboczem w nocy, lasem i w zupełnej ciszy. Po ponadgodzinnej wędrówce witają mnie światła na stacji. 
Wchodzę. Niedziela wieczór, więc dziesięciu facetów siedzi z piwem przed wielkim telewizorem. „Zobacz - Kasia Wilk będzie śpiewać”. Wszystkie twarze skierowane są na ekran, panowie zahipnotyzowani nie odwracają głów kiedy wychodzę, by wrócić do domu uskakując w nocy przed samochodami pędzącymi przez Dubicze. Mijam groźny posterunek straży granicznej i zanim dociera do mnie myśl, że za chwilę dołączę do wesołej studenckiej ekipy z Poznania, coś zaczynam rozumieć w tym zimnie i ciemności. Kasia Wilk robi się bardzo fascynująca.

[Basia] Dzisiejszy dzień był swego rodzaju urozmaiceniem – trzeba było wstać wcześniej, by zdążyć na 8.30 do cerkwi. Przechodząc przez wielkie, drewniane drzwi, człowiekowi zdaje się, że przenosi się do innego świata – takiego małego nieba. Sufit jest niebieski, fruwają po nim aniołki a w tle słychać wysoki rosyjski śpiew. W środku pomieszczenia mężczyźni stoją po prawej stronie, zaś kobiety po lewej, chociaż ja i Kasia okazałyśmy się na tyle męskie, że część mszy spędziłyśmy razem z modlącymi się panami :) Nie dotrwałyśmy jednak do końca, gdyż spieszyłyśmy się na kolejną mszę  - tym razem w kościele baptystów. Spędziliśmy ją „śpiewając” rosyjskie i polskie pieśni oraz słuchając interpretacji wybranych fragmentów Biblii. Po dwugodzinnym spotkaniu każda z nas rozeszła się w swoją stronę, by jak co dzień wszcząć poszukiwania informatorów. Odnoszę wrażenie, że liczba mieszkańców z dnia na dzień się kurczy. Jestem pewna, że pod koniec tygodnia stworzymy w Dubiczach jedną wielką sieć kontaktów. Jest tego plus, gdyż wiemy, że dobrze wykonujemy swoją pracę. Chociaż co raz bardziej udziela się każdemu presja „a co jeśli nie uda mi się znaleźć dziesięciu…?”.
Ponadto od jednej z informatorek dowiedziałam się jednej ciekawej rzeczy. A zaczęło się całkiem niewinnie. Zapytała mnie, ile mam lat, a na odpowiedź, że '20', rzekła pewnym głosem „że pewnie jestem już zamężna”. Gdy zaprzeczyłam, miła Pani, by mnie trochę zmobilizować, zapewniła, że gdy przyjadę tu za rok z narzeczonym, i będzie „coś na rzeczy” to chętnie odda mi starą, drewnianą kołyskę :) Tak mnie zachęciła, że od dziś, już oficjalnie, szukam męża!

[Kasia] Do Czech to ja mam za darmo.
W cerkwi było mi dzisiaj dość nieswojo, bo nie dość, że nic kompletnie nie rozumiałam, to jeszcze cały czas czułam się obserwowana. Ale to nic – najważniejsze, że zdobyłam nowe, ciekawe doświadczenia (te rosyjskie śpiewy, to zapalanie świec, to całowanie ikon i wielokrotne klękanie) i zobaczyłam dubicką cerkiew od środka (a jest ona naprawdę urocza). Pobyt u baptystów natomiast przypomniał mi moje zeszło-semestralne badania w zborze świadków Jehowy (z kilkoma może różnicami). Trochę się wzruszyłam. Po rozdzieleniu się z Basią wróciłam z Martą i Marysią do naszej kwatery nad zalewem, gdzie przygotowałam sobie jajecznicę (jakie żółte te żółtka!) na otrzymanej wczoraj słoninie. Zjadłam ją potem na świeżym powietrzu, przed naszą Bachmatówką, bo dzień był to piękny, ciepły i słoneczny. Ale dość tego, przejdźmy do konkretów. Dałam dziś upust swojemu krajoznawczemu zamiłowaniu i wyruszyłam na mini wyprawę do Czech Orlańskich (wsi w gminie Dubicze Cerkiewne) do informatorki poznanej wcześniej na zborze. Brodząc przez zaspy śnieżne i błota, po śladach saren i dzików, minęłam przydrożny krzyż i dotarłam do wsi. Po przeprowadzeniu wywiadu wybrałam się na spacer, porobiłam zdjęcia, "wyłapałam" nowych informatorów i z uśmiechem na twarzy wróciłam nad zalew :).


P.S. A dubickie niebo nocą wygląda przepięknie!

[Ada] Dzień święty święcić
Chyba zaczynamy się po trochu specjalizować – na przykład Mateusz przesiaduje w barach, a ja latam z jednego kościoła do drugiego. Dziś pobijałam kolejny rekord: trzecie i czwarte nabożeństwo w przeciągu trzech dni! W sumie trzy wyznania! Bo rano, jak obiecałam, udałam się na – nabożeństwo? Mszę? - u baptystów (zresztą zjawiła się tam liczniejsza grupa spośród nas, i, chyba z tego powodu, spora część odbywała się po polsku, co odebrało aurę tajemniczości), gdzie czułam się coraz bardziej jak u siebie, pośród znajomych twarzy. Potem spacer po wsi, "łapanie" kolejnych rozmówców, wywiad... I szybka obiadokolacja, bo trzeba spieszyć się... na następne nabożeństwo! Tym razem u zielonoświątkowców. Weszłyśmy tam w kilka, spóźnione, zaproponowano nam wolne krzesła. I zaczęło się najdziwniejsze chyba doświadczenie pobytu tu do tej pory. Ekspresja religijna zupełnie dla mnie nowa i obca – świadectwa (uzdrowienia, wiary) i przede wszystkim ekstatyczna modlitwa. Potem wzięłyśmy jeszcze udział w spotkaniu wierzącej młodzieży i przynajmniej dla mnie, było to wartościowe doświadczenie – rozmowa z młodymi ludźmi tak głęboko doświadczającymi swojej wiary!

PS: Basia, jakby co, to jeden miły młody zielonoświątkowiec szuka żony, podać Ci kontakt do zboru? ;)

[Marlena]
Cóż, w cerkwi trochę się nastałam przez jakieś 2,5 godziny, ale w sumie było warto, bowiem pierwszy raz byłam na prawosławnym nabożeństwie. Trochę dziwnie się czułam, mam nadzieję, że nie popełniłam jakiejś gafy... Ciekawe, co przyniosą kolejne dni;)

[Marta] Jako, że taka okazja nie zdarza się na co dzień, postanowiłam dzisiaj wybrać się na nabożeństwo do cerkwi. Kiedyś dawno temu miałam możność zobaczyć jedną od środka, dowiedzieć się, że ta drewniana ściana zagradzająca wejście do strefy sacrum to ikonostas, ale nic poza tym - jakby sposób, w jaki użytkowane są różne strefy w świątyni był dla mnie zagadką. Tym chętniej przypatrywałam się wyuczonym ruchom przychodzących tam ludzi, praktykom przynależnym do każdej ze stref. Potem szybko przeniosłyśmy się do innej świątyni, na zupełnie inne nabożeństwo - do baptystów. Rzadko widuje się tak żarliwą i ufną modlitwę - czułam, że widzę prawdziwie i gorąco wierzących ludzi, którzy przychodzą tam po wsparcie i radę. I cieszą się ze wspólnego spędzania czasu. Tego można im pozazdrościć. Nie miałam umówionych żadnych wywiadów tego dnia, więc spędziłam popołudnie na transkrypcji, wykrywaniu błędów i planowaniu kolejnych rozmów w oparciu o to, co już się dowiedziałam.