sobota, 13 kwietnia 2013

11. Rozstania i powroty [Ada]


Jest taki fragment w Sławie i chwale Iwaszkiewicza, który szczególnie utkwił mi w pamięci, i który przypomniałam sobie kilka dni temu, wracając z Orli. Jeden z bohaterów pierwszy raz przyjeżdża do majątku kupionego mu przez siostrę – Janusz patrzył uważnie na wszystko, co spotykał po drodze, przez cały czas zdając sobie sprawę z tego, że tylko dzisiaj w i d z i to wszystko naprawdę. Potem stanie się Komorów, dom i całe jego otoczenie czymś tak zwyczajnym, że straci to spojrzenie i całą jego świeżość.

Ja, chociaż miałam w głowie te słowa, nie analizowałam dokładnie swojego pierwszego wrażenia z Dubicz. Pamiętam, że różnokolorowe drewniane domy skojarzyły mi się z tymi w Trokach. Że zabłądziłam w poszukiwaniu cerkwi na Główną, bo wszystkie budynki były dla mnie anonimowe i, jak się wtedy zdawało, bardzo do siebie podobne. Że mieszkańcy, chociaż wcale nie dzielił nas większy niż w następnych dniach dystans, sprawiali wrażenie dalszych, bardziej obcych. Ale to była chwila, może pół dnia.

Nie zdążyłam się nawet do tych odczuć przyzwyczaić, kiedy wieś zaczęła się robić coraz bardziej swojska, zwyczajna. Już nie podziwiałam malowniczości architektury i krajobrazu, nie dziwił mnie pomnik czerwonoarmisty. Już nie musiałam myśleć, gdzie skręcić, żeby dojść do celu. Z przestrzenią zaczęły się łączyć emocje i wspomnienia. Coś, co jeszcze w piątek rano było jedną z żółtych chat do soboty zdążyło zmienić się w dom pewnych miłych państwa. Idąc do nich kolejny raz już nie liczyłam działek od tej czy tamtej drogi, nie zastanawiałam się, czy to parzysty numer czy nie – szłam DO NICH, rozpoznawałam furtkę, wiedziałam jaką sień zobaczę za drzwiami. I tak z każdym odwiedzanym domem. Coś traciłam – już nie potrafiłam chłodno oceniać i klasyfikować tego co widziałam. Ale zyskałam nowych znajomych, zyskałam osobistą, wielowymiarową (nie koniecznie zgodną z topografią) mapę Dubicz Cerkiewnych.

Nie zdawałam sobie z tego do końca sprawy do czasu wspomnianej wycieczki do Orli, a dokładnie – powrotu z niej. To wtedy, gdy wjeżdżałam z panią Ulą do naszej wsi, zaskoczyło mnie to, co poczułam – że wracam do siebie. Z pełnej anonimowych domów, nieobłaskawionej miejscowości trafiałam z powrotem między swoich. Nie na szare, zabłocone ulice, między drewniane domy i ich obutych w gumofilce mieszkańców. Wracałam tam, gdzie mieszka ta pani, tamten pan, tamci... Gdzie wiem, kogo mogę minąć na ulicy, kto pójdzie na nabożeństwo do cerkwi, kto do którego z pozostałych kościołów. Mijane domy przywoływały wspomnienie czasu spędzonego z ich właścicielami. Oswoiłam Dubicze, a one oswoiły mnie.

Oczywiście, że tutaj – na Jeżycach/Ogrodach, dokąd już zdążyłam wrócić i gdzie mieszkam od kilku lat – też coś i kogoś zdążyłam poznać. Ale nie było to tak intensywne jak na Podlasiu. I mimo że jeszcze dziś rano byłam tam, już zaczynam tęsknić. Za tym jak swojsko i znajomo było kręcić się pod urzędem gminy, przechodząc przez ulicę witać mijanych ludzi, przysiąść na ławeczce przed płotem. Wejść do sklepu po jogurt i zagadać się nad butelką oranżady (naprawdę!) z jego stałymi klientami. I za gościnnymi mieszkańcami wsi, która, jak myślę, już zawsze będzie trochę MOJĄ wsią.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz