Jest taki fragment w Sławie i
chwale Iwaszkiewicza, który
szczególnie utkwił mi w pamięci, i który przypomniałam sobie
kilka dni temu, wracając z Orli. Jeden z bohaterów pierwszy raz
przyjeżdża do majątku kupionego mu przez siostrę – Janusz
patrzył uważnie na wszystko, co spotykał po drodze, przez cały
czas zdając sobie sprawę z tego, że tylko dzisiaj w i d z i
to wszystko naprawdę. Potem stanie się Komorów, dom i całe jego
otoczenie czymś tak zwyczajnym, że straci to spojrzenie i całą
jego świeżość.
Ja,
chociaż miałam w głowie te słowa, nie analizowałam dokładnie
swojego pierwszego wrażenia z Dubicz. Pamiętam, że różnokolorowe
drewniane domy skojarzyły mi się z tymi w Trokach. Że zabłądziłam
w poszukiwaniu cerkwi na Główną, bo wszystkie budynki były dla
mnie anonimowe i, jak się wtedy zdawało, bardzo do siebie podobne.
Że mieszkańcy, chociaż wcale nie dzielił nas większy niż w
następnych dniach dystans, sprawiali wrażenie dalszych, bardziej
obcych. Ale to była chwila, może pół dnia.
Nie
zdążyłam się nawet do tych odczuć przyzwyczaić, kiedy wieś
zaczęła się robić coraz bardziej swojska, zwyczajna.
Już nie podziwiałam malowniczości architektury i krajobrazu, nie
dziwił mnie pomnik czerwonoarmisty. Już nie musiałam myśleć,
gdzie skręcić, żeby dojść do celu. Z przestrzenią zaczęły się
łączyć emocje i wspomnienia. Coś, co jeszcze w piątek rano było
jedną z żółtych chat do soboty zdążyło zmienić się w dom
pewnych miłych państwa. Idąc do nich kolejny raz już nie liczyłam
działek od tej czy tamtej drogi, nie zastanawiałam się, czy to
parzysty numer czy nie – szłam DO NICH, rozpoznawałam furtkę,
wiedziałam jaką sień zobaczę za drzwiami. I tak z każdym
odwiedzanym domem. Coś traciłam – już nie potrafiłam chłodno
oceniać i klasyfikować tego co widziałam. Ale zyskałam nowych
znajomych, zyskałam osobistą, wielowymiarową (nie koniecznie
zgodną z topografią) mapę Dubicz Cerkiewnych.
Nie
zdawałam sobie z tego do końca sprawy do czasu wspomnianej
wycieczki do Orli, a dokładnie – powrotu z niej. To wtedy, gdy
wjeżdżałam z panią Ulą do naszej wsi, zaskoczyło mnie to, co
poczułam – że wracam do siebie. Z pełnej anonimowych domów,
nieobłaskawionej miejscowości trafiałam z powrotem między swoich.
Nie na szare, zabłocone ulice, między drewniane domy i ich obutych
w gumofilce mieszkańców. Wracałam tam, gdzie mieszka ta pani,
tamten pan, tamci... Gdzie wiem, kogo mogę minąć na ulicy, kto
pójdzie na nabożeństwo do cerkwi, kto do którego z pozostałych
kościołów. Mijane domy przywoływały wspomnienie czasu spędzonego
z ich właścicielami. Oswoiłam Dubicze, a one oswoiły mnie.
Oczywiście,
że tutaj – na Jeżycach/Ogrodach, dokąd już zdążyłam wrócić
i gdzie mieszkam od kilku lat – też coś i kogoś zdążyłam
poznać. Ale nie było to tak intensywne jak na Podlasiu. I mimo że
jeszcze dziś rano byłam tam, już zaczynam tęsknić. Za tym jak
swojsko i znajomo było kręcić się pod urzędem gminy, przechodząc
przez ulicę witać mijanych ludzi, przysiąść na ławeczce przed
płotem. Wejść do sklepu po jogurt i zagadać się nad butelką
oranżady (naprawdę!) z jego stałymi klientami. I za gościnnymi
mieszkańcami wsi, która, jak myślę, już zawsze będzie trochę
MOJĄ wsią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz