piątek, 5 kwietnia 2013

03 i pół. Zachwycona terenem. [Ada]


Panie, które ugościły nas obiadem, opowiadały też o swojej wierze i zaprosiły na wieczorne nabożeństwo baptystyczne. Miało być czytanie Pisma Świętego i pieśni religijnych po rosyjsku, w małym gronie, w jednym z domów. Długo nie trzeba było mnie namawiać – przecież nie codziennie mam okazję uczestniczyć w codziennej, prywatnej religijności przedstawicieli nieznanego mi wyznania, tym bardziej – w znanym mi obcym języku, „na końcu świata”. To propozycja dla znającej rosyjski etnolożki in spe nie do odrzucenia! Spośród kilku osób z grupy, którym o zaproszeniu opowiedziałam, do mojej małej wycieczki dołączyła się Małgosia.

Wieczorem wyruszyłyśmy, przynajmniej ja – dość niepewnie, na poszukiwanie opisanego domu. Miło przywitała nas jedna z wiernych, zostawiłyśmy buty i przeszłyśmy do salonu, gdzie w kręgu siedziało kilkunaścioro pań i panów ze śpiewnikami. Zajęłyśmy krzesła wśród nich, dostałyśmy do ręki zbiór pieśni po rosyjsku i Biblię – po polsku i po krótkiej rozmowie zaczęło się nabożeństwo.

Obecni po kolei czytali fragmenty Pisma Świętego, potem – wspólnie śpiewali pieśni. Specjalnie dla nas, nie-rosyjskojęzycznych (zresztą czasem miałam wrażenie, że język, którym mówią może być białoruskim lub ukraińskim, a może mieszanką kilku), czasem używali polskiego. Kiedy czytanie nie było w naszym języku – panie wyszukiwały ten fragment w „naszej” Biblii, żebyśmy mogły go przeczytać. Między modlitwami gospodyni, staruszka, najpierw na migi proponowała nam miejsce obok siebie, przy piecu kaflowym, a potem przyniosła i założyła na nogi(!) kapcie. Na zakończenie chwilę porozmawialiśmy, usłyszałyśmy zabawne lokalne historie.

Obie wyszłyśmy zachwycone – ciepłym przyjęciem, klimatem, śpiewem... Drugi dzień (a może pierwszy pełny?) na Podlasiu, a coraz bardziej czuję się jak u Pana Boga za piecem!

03. Pamięć miejsca, pamięć ludzi [Marysia, Marta, Mateusz]

Zadanie, z którym przyszło nam się zmierzyć pierwszego dnia, nie rzucało nas od razu na głęboką wodę. Podzieleni na trzy grupy, mieliśmy się zapoznać się bliżej z topografią i mieszkańcami Dubicz, co naszym zdaniem pozwoliło nam się fajnie oswoić z przestrzenią i nabrać trochę pewności w poszukiwaniu osób zainteresowanych rozmową z nami. 

Nasza grupa, pod kuratelą Mikołaja, miała za zadanie odszukać miejsca pamięci, sfotografować je i, w miarę możliwości, porozmawiać o nich z napotkanymi mieszkańcami. Przed podjęciem właściwego zadania, razem z resztą grupy odwiedziliśmy Izbę Regionalną, okolice cerkwi i cmentarz, zlokalizowany na obrzeżach miejscowości. Po rozstaniu z resztą rozpoczęliśmy niespieszny spacer po miejscowości. Wróciliśmy do miejsca, w którym stoi dość kontrowersyjny pomnik, upamiętniający żołnierzy radzieckich poległych w czasie II Wojny Światowej na terenie gminy Dubicze. Przedzierając się przez śnieg zrobiliśmy mu zdjęcie i powędrowaliśmy dalej aby napotkać na swojej drodze kilku ciekawych ludzi. Pierwszy z nich, starszy siwy pan w nieodłącznych gumofilcach, w krótkiej rozmowie opowiedział nam o najstarszych domach, wspominając też z rozrzewnieniem czasy, gdy granica nie była oddalona o dziesięć kilometrów lecz sięgała aż do Japonii... Kolejny napotkany pan zdawkowo przybliżył nam historię najstarszej chaty i obecnego jej właściciela, "profesora z Warszawy". 

Obchodząc wieś dookoła, znaleźliśmy jeszcze trzy krzyże, wszystkie z napisami w języku (chyba?) białoruskim, z tego o udało nam się zrozumieć, będącymi fragmentami modlitwy. Zaszliśmy też do sklepu, gdzie udało nam się pogadać ze sklepikarzem i jednym z mieszkańców oraz jego matką (od której kupiłyśmy kilogram wiejskich jaj). Jutro chcemy odwiedzić ich znowu i umówić się na wywiad.

W przerwie między wizytami wstąpiliśmy do słynnego Zajazdu u Jana, gdzie zjedliśmy regionalne danie o nazwie świeżynka, czyli rodzaj gulaszu wieprzowego z cebulą i innymi warzywami. To pierwsze spotkanie z regionalną kuchnią wypadło nadzwyczaj smacznie.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do szkoły, gdzie udało nam się zamienić słowo z panią sprzątaczką, która zaprosiła nas na niedzielne nabożeństwo do cerkwi i nauczycielem geografii, z którym umówiliśmy się na spotkanie we wtorek. Jako ostatniego odwiedziliśmy batiuszkę, który ponowił zaproszenie do cerkwi. 

Jak na pierwszy dzień spędzony w terenie był on całkiem owocny. Liczymy na rozwinięcie akcji w czasie weekendu i po niedzieli.



03. Jesteśmy "tutejsi" [Kasia, Stasia, Marlena]

Naszym zadaniem na dziś było przedstawienie w eseju fotograficznym czym w Dubiczach jest wielokulturowość i pogranicze. Udałyśmy się więc w teren, zwiedziłyśmy izbę regionalną, zobaczyłyśmy piękną, błękitną cerkiew i dotarłyśmy na prawosławny cmentarz, gdzie zastałyśmy morze krzyży przewiązanych kolorowymi wstążeczkami. Tutaj zaobserwowałyśmy pierwszy przejaw dwujęzyczności będącej elementem wielokulturowości. Były to napisy widniejące na nagrobkach – pisane cyrylicą i alfabetem łacińskim. Naszym kolejnym przystankiem była ”tutejsza” biblioteka, która okazała się źródłem cennych informacji. Bardzo uprzejme bibliotekarki, w trakcie wciągającej rozmowy, co chwila podrzucały nam nazwiska potencjalnych informatorów, podjęły również próbę zeswatania nas ze swoimi synami. Poznałyśmy także Pana Od Walonek (o którym więcej w następnym poście) i umówiłyśmy się z nim na wywiad. By ochłonąć wybrałyśmy się na krótki spacer, podczas którego podziwiałyśmy urokliwe, drewniane chaty z kolorowymi okiennicami i przy okazji udałyśmy się do Zajazdu u Jana w celu wypróbowania regionalnej kuchni. Rozgrzane gorąca herbatą  i posilone świeżynką, w pełni sił wyruszyłyśmy szukać domu dawnego listonosza, co okazało się niełatwym zadaniem. Na szczęście pomogli nam uprzejmi sąsiedzi, a jeden z nich zgodził się nawet udzielić wywiadu. Mimo przemokniętych butów i zmęczenia był to dzień pełen wrażeń i długo go nie zapomnimy. 


03. Po nitce do kłębka [Basia, Ada, Paulina]


Drugi dzień wyjazdu dla wielu mógł być dniem stresującym – przynajmniej na początku. Był to bowiem dzień, w którym pierwszy raz mieliśmy zetknąć się z potencjalnymi informatorami. Nie mieliśmy prowadzić wywiadów sensu stricte – chociaż nie mieliśmy prawa odmawiać, gdyby ktoś był wyjątkowo chętny. Jednak zadanie na dziś było inne, miało nas nieco rozbudzić, oswoić i dodać odwagi – co według  mnie udało się znakomicie.

Na porannym spotkaniu zostaliśmy podzieleni na trzy grupy, z czego każda miała opracować inny temat do eseju fotograficznego. Opowiem teraz, co spotkało w terenie mnie – Basię, Adę i Paulinę.
Temat naszego eseju brzmiał „my stąd – kim jesteśmy”. Postanowiłyśmy ukazać na fotografiach mieszkańców Dubicz wraz z rzeczami, z których są oni dumni, bądź z którymi łączy ich wyjątkowa więź. Idąc za głosem rozsądku udałyśmy się do najbardziej charakterystycznych postaci wsi, a mianowicie prawosławnego księdza i sołtysa. Brodząc po kolana w śniegu i błocie i napotykając na swej drodze czarne koty, które mimo ogólnie przyjętego przesądu, nie przyniosły nam dzisiaj pecha (chyba, że pechem można nazwać istną Narew w butach) osiągnęłyśmy swój cel, a nawet więcej – zrealizowałyśmy temat i każda z nas zyskała pewnego informatora. Najmilszym akcentem okazała się podlaska gościnność. Tylko tutaj nieznajoma osoba jest w stanie przyjąć cię jak członka rodziny, zaprosić na obiad, poczęstować domowymi konfiturami i nałożyć na stopy kapcie. To właśnie te miłe akcenty sprawiły, że nie straszna jest mi błotnista droga i biała, podlaska wiosna i wręcz nie mogę się doczekać jutrzejszej wyprawy do wioski na krańcu Podlasia.



PS: tutaj można zobaczyć zdjęcia dubickich czarnych kotów. Bo przecież cały internet lubi koty;)