Byliśmy w
Orli w dwóch miejscach: w szkole i w synagodze. Jak różne miejsca!
Najpierw
obejrzeliśmy coś w rodzaju izby regionalnej mieszczącej się w jednej ze
szkolnych klas. Leżały tam na wystawie przedmioty codziennego użytku, były też
instrumenty muzyczne - cymbały i akordeon. Były makatki, różne narzędzia do
prac domowych, do tkania, były stare szkolne ławki.
A potem, chyba w ramach
ekspozycji, przyszły dzieci uczące się białoruskiego. Do elektronicznego bitu
dośpiewały jak umiały piosenki o uroku folklorystycznego disco. Potem było też
recytowanie wierszy po białorusku. Opuściliśmy brzydki, betonowy budynek szkoły
by udać się do synagogi.
Jej
białawy szkielet otoczony płotem stoi przy parku w Orli. Z trudem otworzyliśmy
przy asyście opiekunów miejsca zardzewiałe drzwi. W środku na poniszczonych
cegłach zawieszone zdjęcia, niby wystawa, resztki malowideł, nad nami w
okrągłym oknie zarys gwiazdy Dawida. Pusto, zimno. Pan opiekun mówi o powrocie
Żydów, o biznesie, w wywózkach do Treblinki. Wychodzimy.
Jestem
przejęty tym szlachetnym miejscem - opuszczonym miejscem świętym. Zaczynam
myśleć, czy można tu tą świętość przywrócić, tak jak to się teraz czasem
dzieje. Jak w te mury, w których bez wątpienia duchy się przechadzają, można
wrócić życie. Można? Co to za życie w cieniu duchów?
Chyba
chciałbym wrócić posłuchać jak dzieciaki z gminy, ubrane w dresy, śpiewają
kiczowate folklorystyczne disco w klockowatej szkole. Życie przed nimi.