środa, 10 kwietnia 2013

08. Jak pokonać objawy odstawienne [Ada]


To miała być notka o tym, jak to dziwnie, że dziś nie brałam udziału w żadnych uroczystościach religijnych. Że byłam wprawdzie w świątyni, ale takiej, która od dawna nie pełni już swojej pierwotnej funkcji. O Żydach, którzy byli kiedyś ważną częścią społeczności Orli (chyba największą) i Podlasia. Których, gdyby historia potoczyła się inaczej, albo gdybym przyjechała tu osiemdziesiąt lat temu, na pewno odwiedziłabym, idąc kluczem religijnym. Albo po prostu – w efekcie prostego rachunku prawdopodobieństwa, pukając do kolejnych drzwi. Żartowałam nawet, że brak udziału w nabożeństwie wywoła u mnie objawy odstawienne.
Ale badania terenowe to nie program komputerowy, gdzie wszystko przebiega z góry zaprogramowanym torem. Dziś głównym wydarzeniem okazała się być nie wizyta w którymś z ważnych dla Orli miejsc, a droga do wsi.

Była trudna, z kroku na krok czułam, że upodabniam się do Jacka Hugo-Badera w jego syberyjskich wyprawach, a kto kiedyś nie chciał przeżyć takiej przygody? Brnęliśmy, momentami po kolana, w błocie, śniegu i wodzie. Ale nie smuciło mnie to. Co zaskakujące, miałam całą drogę na twarzy „banana”. Może to dopamina wyzwolona pod wpływem wysiłku, może wrodzona czy wyuczona kiedyś, dawno, miłość do włóczęgi. Może dobre, przeciekające dopiero gdy woda sięga nad cholewki, buty. Faktem jest, że idąc czułam się świetnie. I kolejny raz myślałam, jak to wspaniale byłoby tak pracować, jak cudownie trafiłam na studia, które wybrałam właściwie w ostatniej chwili. Ta radość trudnej wędrówki w pełni zagłuszyła ewentualne tęsknoty do kontaktu z nadnaturalnym.

Ale nie będę zanudzać. Poniżej krótka fotorelacja.

Tu jeszcze myślimy, że wybieramy się na spacer,


żartujemy ze swoich butów,

oglądamy malownicze widoczki.

Jeszcze nie wiemy, że to tu popełniliśmy największy błąd tego dnia - wybór "ładniejszej drogi".

Najprawdopodobniej pod tą tablicą wypowiadamy w złą godzinę "może pójdziemy przez Morze"?

Cieszymy się drogą przez malowniczą wieś,

zaraz jednak zaczyna się robić...

...coraz poważniej.

Wypracowujemy swoją metodę marszu - na przedzie ci, których buty jeszcze się jakoś trzymają, po ich śladach osoby o przemoczonych stopach.

Pojawia się pierwszy kryzys - noga Kasi utkwiła w zaspie i nie można jej uwolnić!

A przed nami bezkresna połać Bóg wie czego, w każdym razie - mokrego i bez drogowskazów!

Kluczymy po niej dłuższy czas, przez kałuże, podśnieżne rzeczki, mokradła. I oczywiście zaspy.

Podążamy tropem jakby skutera śnieżnego. Z Martą zostajemy zwiadowcami, wysłanymi w kierunku "mostu" majaczącego na horyzoncie.

Mostek okazuje się być śluzą,

ale że nie ma wokół lepszej drogi, reszta grupy dołącza do nas i nawet urządza sobie mały popas, połączony z wyżymaniem skarpet.

Okazuje się, że suchy ląd istnieje! W przeciwieństwie do suchego obuwia - na szczęście Basia ma specjalne otworki przez które przy każdym stąpnięciu wypływa nadmiar wody.

Nasze przygody robią na Oli duże wrażenie.

Kiedy docieramy do Kleszczel, dziewczyny dziękują siłom wyższym za opiekę nad wycieczką.

Szczęśliwi idziemy przez wieś.

Chyba nic nigdy nam nie smakowało jak czekolada i oranżada z lokalnego sklepu!

Idąc po suchej, wygodnej drodze nie wierzymy, że jeszcze chwilę temu byliśmy gdzieś tam, w labiryncie z błota i lodu.

A Orla już blisko!

Do celu trafiamy spóźnieni o jakieś półtorej (?) godziny, przemoczeni, zmęczeni... i dumni z siebie.

(fot. większość moja, te, na którch jestem sama - Marta, grupowe w Orli - Mikołaj)